czwartek, 20 marca 2014

Reklamacji ciąg dalszy

Tutaj - reklamacja, cz.I.

Dalszy ciąg sprawy:

Nie wszystkie dziewczynki oddały mi farby.
Rodzice 4 z nich powiedzieli, że jakoś tam je wyciskali, poprzekłuwali zaschnięte ujścia i dali radę.
Zużyte są mocno, więc ich nie oddadzą.
Ok, nie zmuszam.
Napisałam do firmy, że opakowań mam 9.
Pani poprosiła o adres i telefon i oznajmiła, że wysyła kuriera.
Kurier przyjechał, wręczył mi paczkę, ale tej z reklamowanym towarem nie zabrał, bo nikt mu nie powiedział, że ma zabrać.
Hm. Po to głównie jechał przecież.
W paczce było 13 kompletów farbek, 13 długopisów i 13 różowych piór na naboje.
Ładnie z firmy strony,
Dałam znać, że paczka doszła, ale kurier nie zabrał towaru reklamowanego.
Zdaje się, że nico szwankuje komunikacja w firmie.
Oddzwoniła do mnie pani i powiedziała, że kurier przybędzie po paczkę następnego dnia.
Przybył. Ten sam kurier.
Zabrał paczkę, wypisał kwitek i pojechał.
To chyba tyle w sprawie tej reklamacji.
Farbki już zostały zaniesione dziewczynkom.
Wypróbowałam dostarczone farby w domu, tym razem dają radę, ufff.

Zastanawiam się czy było można uniknąć całej tej akcji z reklamacją.
Jak? Sprawdzając farby w sklepie? Pozwoliliby?

Pozdrowienia.

środa, 12 marca 2014

O fotografowaniu żywności.

Zapisałam się na listę mailingową "Fotografia dla ciekawych".
Na pocztę przyszedł mi link do artykułu o fotografowaniu żywności.
Generalnie nie jestem ani kucharzem, ani fotografem, ale czasem coś ugotuję i chcę napisać na blogu, że ugotowałam i pokazać z dumą to na zdjęciu. A zdjęcie... szkoda gadać, choć staram się jak mogę.

No to poczytałam to: http://fotografiadlaciekawych.pl/Food_Styling.pdf

Dosłownie... mnie zatkało.
Poziom abstrakcji zbyt wysoki, jak na moje pojmowanie.

Dowiedziałam się, że ISO ma być jak najniższe i że zdjęcia zapisywać w formacie Raw, bo to umożliwia lepszą obróbkę.

Jest bardzo fajny przykład takiej sesji z decyzjami dotyczącymi zmian planu zdjęciowego i efekty na kolejnych zdjęciach z komentarzem. Podobało mi się. http://www.foodportfolio.com/blog/food_photography/food_photo_process.html

Jednego w artykule nie rozumiem i jedno się nie zgadza z moim doświadczeniem.

Nie rozumiem czemu autor ma za złe zabrudzanie żywności klejami, farbami, a nie ma nic przeciwko robieniu "lodów" z ziemniaków barwionych jakimiś sokami z buraków, żeby dobrze wyglądało na zdjęciu i nie roztapiało się za szybko. Jedno i drugie po sesji zdjęciowej pójdzie do śmieci. Tak samo mięsa - autor pisze, że do zdjęć mięso musi być półsurowe. No i co, że jeszcze nie posmarowane żadną farbą - powie mi, że po sesji mięso idzie na patelnię, żeby je dosmażyć i zjeść? Nie wydaje mi się. Pójdzie do kosza, tak samo jak to smarowane dziwnymi specyfikami. W czym rzecz? W zanieczyszczaniu środowiska? W ryzyku, że zatruje się tym człowiek lub zwierzę? Nie rozumiem.

W mojej haha fotografii żywności... (wybrałam te ujęcia, które w moim mniemaniu są znośne)






...przygotowuję potrawę do zjedzenia i jej robię zdjęcie, a nie przygotowuję potrawę, której nie da się zjeść, do zdjęcia, a potem wyrzucam ją do kosza...

Dziwny jest ten świat.

A, no i to co się nie zgadza z moim doświadczeniem.
W artykule napisane jest, że jeśli jajko źle się obiera ze skorupki, to znaczy, że jest nieświeże.
A ja doświadczyłam czegoś dokładnie odwrotnego. Wielokrotnie.
Miałam babcię na wsi i jajka z kurnika, mogłam porównać, jak obierają się w stosunku do tych jajek ze sklepu. Te świeże obierały się fatalnie. Te mniej świeże - bardzo dobrze.

Jak to z tymi jajkami jest?

wtorek, 11 marca 2014

Reklamacja

Jako mama z trójki klasowej w szkole mojej córki zobowiązałam się do zakupienia z pieniędzy klasowych prezencików dla dziewczynek z okazji Dnia Kobiet. Wybór padł na Farbki Witrażowe.

Julka bardzo ładnie nimi się bawiła ( w tamtych był nawet efekt spękania :) ), pomysł wydawał się więc dobry.



Zakupiłam 13 opakowań, bo tyle jest dziewczynek w klasie.

Farbki dzieci dostały w piątek. W sobotę - 8 marca - Julcia usiadła do zabawy, znając ją dobrze. Dość solidnie zezłościła się i rozwrzeszczała, gdy okazało się, że te farbki to buble, z którymi nic nie da się zrobić. Kontur zaschnięty, farbki kolorowe tak gęste, że trudno je wycisnąć. No wnerw jak nic.

Próbowaliśmy z mężem rozmiękczyć jakoś zawartość tubek z farbkami, przekłuć szpilką zaschnięte ujście. Coś tam dało się zrobić, ale zamiast przyjemności zabawy było mnóstwo łez i nerwów.

Pomyślałam, że jeśli teraz 13 dziewczynek ma podobną "radość z prezentu", to to jest dość przykre, a ja czuję, że zawaliłam, chociaż to przecież nie jest moja wina. A może moja, że nie zajrzałam do paczuszek i nie sprawdziłam, czy tymi farbami da się malować...

Na opakowaniu znalazłam e-mail do firmy i natychmiast naskrobałam maila o tym, jaki to bubel i że reklamacja, i że 13 dziewczynek rwało sobie włosy z głowy. (Miotały mną duże, negatywne emocje, ale poskramiałam się jak umiałam.)

Witam.

Zakupiłam farby witrażowe. Farba konturowa jest tak gęsta, że nie ma
możliwości wyciśnięcia jej. Z kolorami jest nieco lepiej, ale wykonanie
jakiegokolwiek rysunku tymi farbami jest niemożliwe.
Wewnątrz tubek z farbami są bańki powietrza, które sprawiają, że rysowany
(farbą kolorową z braku innej możliwości) kontur rwie się, kreska jest albo
grubym ciągnącym się wałkiem, albo przerywa się z powodu zbyt gęstej farby.
Na opakowaniu brak jest jakiejkolwiek daty przydatności, w związku z tym nie
mam pojęcia ile ten towar leżał w sklepie.
Z okazji Dnia Kobiet 13 dziewczynek w klasie dostało taki właśnie bubel,
który zamiast dawać radość powoduje złość i łzy.
No chyba, że jest to produkt dla wyjątkowo cierpliwych dorosłych.

Jakie są warunki reklamacji towaru, ewentualnie co zrobić, żeby dało się
tymi farbami robić witraże.

Z poważaniem


Minęła niedziela, w poniedziałek dostaję bardzo kulturalny e-mail.
Tak kulturalny, że aż mi się głupio zrobiło.

Szanowna Pani,
bardzo nam przykro, że trafiła Pani na wadliwy towar [...]. Farby
witrażowe sprzedajemy od wielu lat cieszą się dużą popularnością.
Z opisu, który Pani przesłała wynika, że prawdopodobnie były przetrzymane
lub źle przechowywane w sklepie lub hurtowni. Na opakowaniu powinna być
naklejka z datą produkcji.
Czy może Pani podać, gdzie je Pani kupiła?

Zgodnie z prawem, powinna Pani zareklamować wadliwy towar, tam gdzie został
kupiony. Żeby zaoszczędzić jednak Pani kolejnych kłopotów - proszę o
wysłanie farb do nas - zbadamy, co jest przyczyną takiej sytuacji i
wyjaśnimy to z naszym dystrybutorem. Jak tylko farby do nas dotrą - wyślemy
natychmiast na podany przez Panią adres tyle samo kompletów farb bez wad.

Mam nadzieję, że proponowane rozwiązanie jest dla Państwa satysfakcjonujące.

Bardzo przepraszam Panią i dziewczynki za problemy spowodowany naszymi
farbami.

Serdecznie pozdrawiam,


Nie wiem dlaczego, ale byłam zaskoczona takim odzewem. Pozytywnie zaskoczona.
Odpisałam na maila, ale wcięło go. Nie miałam go ani w wysłanych, ani w brudnopisie.
Jak sprawdzić czy dotarł? Napisać znów lub... zadzwonić.
Brrr... dzwonienie.

Zadzwoniłam, mail nie dotarł, ale teraz mogłam porozmawiać i ustalić szczegóły dalszych działań.
Pani przyśle kuriera po zebrane farbki, może będzie taka możliwość, że od razu przywiezie te dobre.
Rozmawiałam dziś z wychowawczynią, dziewczynki mają przynieść farbki jutro.

Mam wrażenie dobrze załatwionej sprawy, choć to jeszcze nie koniec.
Cieszę się, że nie zostawiłam tego bez działania.
Ciesze się, że firma zareagowała w taki sposób, wzrasta moja wiara w ludzi.

poniedziałek, 10 marca 2014

Byłam asertywna.

Pamiętacie moją wizytę u fryzjera?
Każdego dnia klęłam na to, co mam na głowie.
Wahałam się czy ściąć sama.
Przeklinałam fryzjerkę.

W pewnej chwili zakwitła w mojej głowie myśl o reklamacji usługi.
Poczytałam w internecie czy to się robi i jak się robi.
Od rana dojrzewał u mnie pomysł zgłoszenia tej reklamacji.

Wśród emocji była złość okropna i ...lęk.
W końcu fryzura była technicznie dobrze wykonana i nie wiem czy moje widzimisię jest podstawą do reklamacji.
Ale jest! Jak to nie jest! Przecież to ja mam być zadowolona!

Gdzieś tam w głowie brnęłam w dialogi, pełne złości - boisz się - atakuj!
Z czasem pracowałam nad nastawieniem, że przecież nie zaszkodzi zapytać, porozmawiać, a jeśli nie zgodzą się, to wysmaruję im opinię w internecie. Dużo nie zapłaciłam za to cięcie, więc szarpać się raczej nie było sensu.

Ostatecznie dojrzałam do myśli, że pójdę i porozmawiam. Ubrałam się, zrobiłam mały make up i poszłam.
Była inna fryzjerka niż wtedy.
- Słucham?
- Czy mogę liczyć na to, że w ramach reklamacji poprawi mi pani fryzurę?
- U nas się pani ścinała? Kto panią ścinał?
- Nie znam nazwiska, taka grubsza kobieta z ciemnymi, dłuższymi włosami.
- Szefowa. W tej chwili jej nie ma, chce pani żeby szefowa się tym zajęła?
- Szczerze mówiąc już się boję.
- Proszę usiąść.

Poczekałam, aż zetnie klienta i jeszcze jedną klientkę i przyszła moja kolej.
Serce mi waliło nieźle.
Pokazałam jej wydrukowane zdjęcia (te z poprzedniego posta).
Wybrałyśmy jedną z możliwości...

...i wzięła się za cięcie.


To co mam w tej chwili na głowie jest lepsze od tego, co było wcześniej, choć to tez nie to co na zdjęciu.
Mimo to, cieszę się, że odważyłam się na taki krok i zwróciłam się do zakładu fryzjerskiego o poprawienie fryzury.
Nie jest najgorzej, ale do tego zakładu już nie pójdę.
Brak im polotu jakiegoś, wyobraźni.
Patrzyłam od początku do końca, jak fryzjerka ścinała klientkę przede mną.
I szczerze zastanawiałam się, czy nie uciekać póki jest jeszcze szansa.

Ostatecznie pani nie wyglądała źle, a mam wrażenie, że mogła wyglądać lepiej.
To wszystko jakieś takie ...ot, ciachnięte.
Zostałam, nie żałuję.

I nade wszystko cieszę się, że zrobiłam coś z sytuacją zamiast w ciszy pomstować.

Aparat fotograficzny odmówił współpracy, prawdopodobnie zdechł, więc póki co fotek nie wrzucę.
Pozdrowienia.

środa, 5 marca 2014

Chcesz sobie zje... zepsuć humor? - idź do fryzjera.

Moje włosy to pole eksperymentalne dla moich widzimisiów.
Raz długie, raz krótkie, raz jasne, raz ciemne.
Tnę, farbuję, tnę, farbuję, tnę, golę, zapuszczam, farbuję.
Nic co włosowe nie jest moim włosom obce.
Jednej rzeczy tylko mi brakuje do pełni zadowolenia - oczy na wysięgnikach, żebym mogła widzieć jak tnę swoje włosy z tyłu głowy. Na czuja czasem nie wychodzi i nie ma mowy, żeby było równo. Ale może nie musi być?

Wymyśliłam sobie ostatnio, że chce mi się mieć na głowie naturalki.
Farbuję włosy od 19 roku życia, czyli jakieś 18 lat, z mniejszym lub większym zadowoleniem.
Teraz zapragnęłam zobaczyć moje naturalne włosy, bo się za nimi stęskniłam.

Fryzura - to dopiero mój problem.
Zapuszczam, są długie, noszę związane albo założone za ucho, bo brak mi pomysłów i czasu na efektowne cuda na głowie. Nuda.
No to ścinam.
Niesforne kosmyki nie dają się już umieścić w kucyku, no to za ucho.
I znów przyklapione do czaszki włosy i właścicielka, która tęskni, żeby zgarnąć włosy w koczek, kucyk, podpiąć...
Leżące na czaszce włosy wkurzają, jeśli są długie, też leżą na czaszce.
No to dawaj, ścinać je dalej!
Szczególnie, gdy mam strasznego doła i dość całego tego świata, wtedy chwytam nożyczki i tnę.

Podobają mi się różne niesamowitości na głowach, niesymetryczności, chaos, tylko po jakimś czasie tęsknię za normalnością i na czas odrastania grzecznieję, przeczekuję, aż do następnego impulsu, który kończy się sięgnięciem po nożyczki lub farbę o drastycznie odmiennym kolorze od obecnego. To mocno dodaje mi energii (na krótko).

Latem uległam urokowi podgalania.
Zrobiłam to sama, z obu stron.
Podobało mi się bardzo.
Ale to zaczęło odrastać. No przecież.

Podgolone boki i reszta długich włosów - z musu rozpuszczone, bo musiały przykrywać sterczaki na bokach. Fryzura a'la topielica.
Przycięłam włosy na długości. No ok, ale znów rozpuszczone, z przedziałkiem i przykrywające boczki.
No wkurzające te włosy.
Pomyślałam, że gdy skrócę przód to się nieco podniosą, tył będę upinać w kok i będzie pięknie.
I w sumie było ok, ale nie miałam czasu stać przed lustrem i upinać, piankować, lakierować, żeby to schować, to wyeksponować, a to równo upiąć.

Poszłam więc do fryzjera...
Chciałam żeby do tego całkiem udanego przodu zrobiła mi lekki tył, cieniowany, z czego spodnie włosy niechby wywijały się na zewnątrz, a wierzchnie opadały jakąś "bombką".
Prawie się udało...

  

Różnica długości na tylnych włosach była za duża. Moim zdaniem, a fryzjerem nie jestem...

Wtedy zdecydowałam się ściąć te kikuty z tyłu i zostawić dłuższy przód, taki jak jest (na zdjęciu schowany za uszy, bo rozpacz nie sprzyja prezentowaniu fryzjerskiego wytworu). Ten przydługi tył wyglądał na tragicznie zaniedbany, a przecież wyszłam od fryzjera.

Co zrobiłam?
Oczywiście! Chwyciłam nożyczki.
Ciachnęłam spodnie włosy z tyłu, te z wierzchu zostały nietknięte.
Szyję miałam łysą, a z wierzchu opadały sobie te co były ścięte przez fryzjera.
I wyglądało super.
I byłam zadowolona.

 

Włosów było dużo, błyszczące, nie martwo leżące na głowie, tylko jakieś takie sprężyste.
Ja nie wiem o co chodzi. W czym magia.

No dobrze.
Czas mijał, włosy rosły, odrost coraz większy, coraz bardziej kusiło, żeby ściąć wreszcie tę farbę całkowicie. Miałam już kiedyś takie króciutkie włosy. Dobrze się w nich czułam, choć czasem brakowało mi zarzucenia włosem, bo nie było czym zarzucić. Uwielbiałam że są chaotyczne i potargane.
Wtedy ciachałam sama.
Z długich.

      











No dobra, odgrzebałam zdjęcia, widzę, że odrostu nie mam jeszcze aż tak długiego teraz.

Zatrzymaliśmy się na tym, że włosy sobie rosną.
Że odrost coraz większy.
Że już bym chciała się pozbyć farby.

Ciachnęłam tak, jak robi się cieniowanie zbierając kucyk nad czołem i tnąc.
Swoją drogą beznadziejna metoda, takie cieniowanie po prostu brzydko wygląda.
Z przodu krótko, z tyłu coraz dłużej, pochylisz głowę w przód i wyglądasz jak cięta od garnka.

No a u mnie pod wierzchnią warstwą moje włosy są bardzo krótkie.
W efekcie wyglądałam jak cięta od garnka nawet, gdy głowy nie pochylałam.
Długość włosów - tak za ucho.
No z tym musiałam już coś zrobić, a straszliwie korciło mnie, żeby ściachać na krótko i tyle.
Pamiętam tylko, że miałam później straszny kłopot, gdy odrastały.
Wtedy już musiałam odwiedzić fryzjera, żeby nie wstydzić się tego jak wyglądam.

Niby wykonuję na sobie cięcia a w tej chwili bałam się posunięcia radykalnego...

Poszłam do fryzjera. Wczoraj.
Tłumaczę, że chcę odciąć pofarbowane końce i zostawić już tylko swoje naturalne włosy.
Na to fryzjer mówi mi, że to będzie za krótko, jak u faceta i że będzie brzydko.
Aha.
No to chociaż wyrównać to co sama ściachałam, żebym nie wyglądała jak od garnka, żeby pocieniowała jakoś bardziej ten tył, nawet na bardzo krótko, a przód zostawiła nieco dłuższy.
W efekcie jestem pieprzoną pieczarką. Pieczarko-naleśnikiem. Wygolona z tyłu na maksa, ścięta równiusio od gara, do wysokości połowy ucha. Jedyne co teraz widać to moja wielka żuchwa.

    









Julka:
- Mamo, wyglądasz strasznie, ale i tak cię kocham.

Fryzura sama w sobie - ok, może komuś to pasuje. Mi nie pasuje.
A mogło być na przykład tak (3 zdjęcia ukradzione ze strony styl.fm) :

    












To teraz co, nożyczki i własnoręczne radykalne cięcie, czy kaptur i poczekać aż odrośnie?
Nie wiem... :/

PS. Wiem, że nie powinno się uogólniać. W Warszawie są dwa salony, z których wyszłam całkiem zadowolona, wśród nich jeden, w którym byłam więcej niż raz i za każdym razem usatysfakcjonowana. (Znaczy, że da się usatysfakcjonować taką osobę jak ja)
Obecnie testuję salony w Tomaszowie Maz. Byłam w 4. Jeszcze nie trafiłam, żebym wyszła zadowolona. Nie jestem częstym bywalcem u fryzjerów, bo zdecydowana większość wizyt kończy się dramatem przy każdym spojrzeniu w lustro lub na zdjęcie. Może tak rzadko bywam i dlatego nie wiem, że fryzjerzy mają ograniczenia i nie da się osiągnąć tego co mi się roi?
Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem.
EDIT: Zdecydowałam się na reklamację tego cięcia. Tutaj relacja.

wtorek, 4 marca 2014

Spotkanie z niedźwiedziem - co robić?

W górach byłam dwa razy.
Zachwyciłam się, chcę więcej, chcę jeszcze, chcę bardzo.
Jedna z nielicznych rzeczy, które tak potężnie ładują moje akumulatory.
Odczuwam nieziemską radość podczas wędrowania i oglądania zielonych łąk i lasów.

Jak zwykle przychodzą do mojej głowy rozmaite scenariusze i jednym z nich był taki, ze wyłania się w pobliżu niedźwiedź.
Powiedzmy, że jestem z dzieckiem.
Co robić?
Uciekać? - Będzie gonił.
Mieć nadzieję, że minie nas jak obiekt nie godzien zainteresowania? - Nadzieję mieć można, tylko czy stać w miejscu to dobre działanie?
Rzucić coś do jedzenia i uciekać? - Yyyy? Nie wiem?

Spotkał ktoś z Was niedźwiedzia w czasie górskich wypraw?
(nawet nie wiem gdzie jakie niedźwiedzie występują, no ale przypuśćmy, że akurat na naszym szlaku się jakiś pojawił)

Znalazłam (hm, mąż znalazł) filmik z poradami od survivalowca.
Stwierdzam, że spotkanie niedźwiedzia równa się "masz przechlapane"...


Obejrzyjcie jeszcze ten film - niedźwiedź nawiedza ekipę kręcącą reklamę.
Wizja niebezpieczeństwa, brrrr...


Tu jeszcze artykuł: "Gdy spotkasz misia..." z serwisu www.z-ne.pl (podserwis Tatry)

No, więc generalnie spotkanie z misiem to żadna bajka, bo ten prawdziwy jest tylko podobny do Misia w Dużym Niebieskim Domu. Tak naprawdę jest bardzo niebezpiecznym, dzikim, wielkim zwierzęciem.
A góry i tak kocham, tylko nie jeżdżę, bo boję się niedźwiedzi. 
Nieee... nie jeżdżę z innych powodów...
A niedźwiedzia jeszcze nigdy nie spotkałam.
I mam nadzieję, że tak zostanie.
Pa.





Te zdjęcia wykonane były 4 lata temu - w sierpniu 2010.